Tagi

, ,

Fot. Michał Kamiński

Cykady dają głośny koncert. W upalnym powietrzu wydawane przez nie dźwięki wydają się prawie tańczyć. Schodzimy z Góry św. Wita i zauważamy, że niedaleko naszego szlaku znajduje się przydomowa winiarnia. Jedną ze ścian domu zdobi duży, zabytkowy krzyż. W kącie wisi drewniana trąbka, na innej ścianie – malowidło, zapewne bardzo stare. Winne grona są dosłownie wszędzie, obrastają nawet garażową wiatę.

Mężczyzna uśmiecha się i znika w głębi budynku. Za chwilę pojawia się ze szklankami w dłoniach: przyniósł sok dla naszych dzieci. Nie znamy słoweńskiego, ale wydaje nam się, że rozumiemy każde jego słowo.  Pokazuje nam swoje winnice. Są urzekające.

Obok starszego pana pojawia się chłopiec. (Obstawiamy, że to dziadek i jego wnuk). Wita się z nami i przedstawia. (Jego imię brzmi jak nasz Mikołaj, choć do końca nie jesteśmy tego pewni.) Podaje rękę dzieciom, a one również mówią głośno swoje imiona, które chłopiec, nie bez trudu, powtarza. Ma jasne włosy i piękny uśmiech.

Obaj machają nam na pożegnanie, a chwilę wcześniej pokazują zapierający dech w  piersiach widok, rozciągający się  z najwyższego punktu ich posesji.

Dwa dni później, gdy zwiedzamy stolicę, docieram na owocowy targ. Szukam jabłek, których jest tu zdecydowanie mniej niż rzadszych u nas nektarynek, moreli i ogromnych, słodkich brzoskwiń. Stoiska zdają się ciągnąć w nieskończoność. Pomidory nie przypominają tych z naszego ogródka, są karbowane i wielobarwne. Podobnie marchewki – w przeważającej mierze są jaśniutkie. To pewnie jakaś inna odmiana, tłumaczę sobie, przechodząc przez ten kolorowy ryneczek.

Niektórych warzyw nie potrafię rozszyfrować, a drewniane tabliczki z ręcznie wypisanymi nazwami niewiele mi w tym pomagają. W końcu przystaję przy jednym ze straganów. Sprzedawca pomaga mi się zapakować i życzy miłego dnia. Nie przypomina w żadnym stopniu hałaśliwej przekupki. Jest skupiony, wewnętrznie wyciszony i zarażający spokojem. Ma błękitne oczy i zaciekawiony wyraz twarzy.

Pod koniec dnia prosto na ulicy kupujemy ogromne naleśniki. „Siedem?”, pyta po angielsku zaskoczony sprzedawca. Odpowiadam mu, w tym samym języku, że to dla całej naszej rodziny. Wybiega zostawiając pod naszą pieczą stoisko i wraca uśmiechnięty z bananami, które za chwilę zawija w naleśnikowe ciasto. Przygląda nam się przez chwilę, a później tłumaczy powoli, że jedną porcję policzy gratis, bo jesteśmy dużą rodziną. „God bless you!”, wołam na pożegnanie i rzeczywiście w duchu go błogosławię. Mężczyzna uśmiecha się szeroko i macha do nas.

„Wszczepieni w ten sam winny krzew”, przemknęło mi przez myśl, gdy weszliśmy do zabytkowego kościoła mieszczącego się na największym w tych stronach klifie. W ulotkach pozostawionych w kruchcie zauważyłam materiały ewangelizacyjne. Były tak piękne, że mimo różnic językowych, postanowiłam zabrać jeden egzemplarz do domu.

„Ljubi v dejanijh” – miłość w działaniu, tłumaczę sobie na polski, choć może raczej powinno to brzmieć „kochaj w działaniu”, „kochaj aktywnie”. W każdym razie jest to wezwanie „po Lukovem evangeliju”, czyli pod fragmentem z Ewangelii św. Łukasza.

Taki właśnie mam plan!