
Joseph Brickey – Journey to Bethlehem
https://www.josephbrickey.com/
Patrzę na piękny obraz zatytułowany „W drodze do Betlejem” i nie mogę od niego oderwać wzroku. Sceneria nie jest śnieżna (uff, przecież w tamtych stronach nikt nie lepi bałwanów i nie rzuca śnieżkami!).
Maryja spogląda na małego chłopca, którego właśnie mijają, a ich spojrzenia się krzyżują. Pasie on owce i kozły. Idzie z nimi w przeciwnym kierunku do tego, jaki kierunek próbuje nadać oślęciu Józef- postawny młody człowiek. Malowidło ma w sobie coś tajemniczego, tak jakby chciało nam przypomnieć, że Boże Narodzenie jest TAJEMNICĄ.
Całość nie przypomina w niczym „xmasów”, którymi krzyczą do nas ekrany telefonów, tabletów, komputerów i telewizorów. Tym, co mnie ujmuje w tym obrazie, jest bijący z niego spokój. Choć na twarzy Józefa widoczny jest wysiłek (osły podobno są uparte!), to jednak w spojrzeniu Maryi i małego chłopca jest coś z głębi medytacji.
Co myślą, patrząc na siebie nawzajem? Czy zamienili ze sobą słowo? W naszych stronach, w małych miejscowościach, jest zwyczaj pozdrawiania siebie nawzajem, również nieznajomych i będących tylko przejazdem w danej wsi.
Doświadczam tego na co dzień, gdy odbieram dzieci z dwóch małych miejscowościach (ze szkoły i przedszkola), położonych nieopodal naszej, większej. Dzieci kłaniają się, witają, pozdrawiają, ale i dorośli mówią dzień dobry, choć pierwszy raz ich widzę na oczy.
To bardzo miła tradycja. Sprawia, że nie czuję się tam anonimowo, że jestem tam miłe widziana, powitana i zauważona.
Na początku było to dla mnie dużym zaskoczeniem. Wychowałam się w mieście (właściwie w miastach, bo sporo się z rodzicami przeprowadzaliśmy). Tam nigdy nie spotkałam się z tym zwyczajem. Byłam tam jednym z wielu bezimiennych mieszkańców tego czy innego blokowiska. Nawet po przeprowadzce po ślubie do jednorodzinnego domu nie odczułam zbyt wielkiej zmiany. Jak mówią moi krewni z Podlasia, nasza wieś jest „udawana”. To po prostu sypialnia dużego miasta znajdującego się niedaleko stąd. Nic dziwnego, że napływowi mieszkańcy nie pozdrawiają się na ulicach…
Dopiero tam, w tych dwóch mniejszych wioskach, do których dowozimy nasze dzieci do szkoły i przedszkola, poczułam, że jestem dla kogoś „pojedyncza”, że jestem OSOBĄ, a nie szarym tłumem, przeganianym z jednego krańca ulicy na drugi migającym światłem na przejściu dla pieszych czy donośnym, nerwowym trąbieniem samochodów, gdy stoję w korku (tak, w naszej „farbowanej” wsi zdarzają się korki!).
Tam, gdzie zaczęłam dowozić dzieci, dla kogoś byłam kimś „osobnym” . Starszy pan zatrzymywał się przy samochodzie, z którego wypinałam maluchy (a najmniejsze, niedawno urodzone brałam na ręce). Z zainteresowaniem pytał o każde z pociech, interesował się każdym z nich. Ze zrozumieniem kiwał głową, gdy opowiadałam, dlaczego tu, a nie gdzie indziej, zapisaliśmy nasze dzieci.
Dla Boga zawsze jestem pojedyncza. Mimo pięknego tytułu pewnej książki („Parami do nieba”), do mojego Betlejem idę sama. Oczywiście, jestem połączona głębokimi więzami z moimi bliskimi, ale wierzę, że Bóg nie patrzy na nas jako na „wielu”, nie zaciera między nami osobowościowych różnic, nie wrzuca do wielkiego worka i nie potrząsa nim, byśmy stali się bezkształtną masą. Liczy do „jeden”.
Patrzy jak Maryja na tym przywołanym wyżej przeze mnie malowidle: żaden mały pastuszek nie zostanie przez Niego pominięty. Każdemu poświęci swoją uwagę, dla każdego ma dobre słowo.
Jak to dobrze!
***
” Kładę się, zasypiam i znów się budzę,
bo Pan mnie podtrzymuje.” (Ps 3, 6)