W kuchni wiszą, jak trofea, laurki od piątki dzieci: w kształcie wachlarza z ręcznie zrobionymi kwiatkami, trójwymiarowe, z błyszczącymi kieszonkami pełnymi kuponów na miło spędzony czas do wykorzystania dla mnie, z ułożonym przez pierworodnego wierszem, z moją podobizną (autorstwa najmłodszej córeczki), z namalowanymi wielkimi sercami i różą, z zapisaną własnymi słowami przez naszego najruchliwszego syna modlitwą. Wszystkie z okazji Dnia Matki.
Patrzę na nie i myślę o całej gamie emocji towarzyszących mi od kiedy zostałam naście lat temu mamą: od bardzo przyjemnych, wręcz kojących, po trudne, bolesne, czasem nie do końca przeze mnie zrozumiałe. To, że dzieci potrafią zaskoczyć (czasem pozytywnie, czasem negatywnie) jest moją codziennością. Wolałabym oczywiście wybrać opcję „bez niespodzianek”, ale ta opcja w moim menu jest chyba nieaktywna.
Różnice między mamą a pociechą (na przykład w celach i sposobach ich realizacji) zarysowały się już na samym początku mojej macierzyńskiej przygody. Pewnego dnia spotkały się moja tendencja (można ją nazwać „mucha nie siada”) i jej przeciwieństwo. Oto nasze słodkie bobo, z zapałem godnym większej sprawy, rozrzucało swoje zabawki oraz wysypywało surowce wtórne z pojemników w kuchni, a ja z otwartymi szeroko oczami i ustami zadawałam sobie w myślach pytanie, czy ono naprawdę nie ma potrzeby, by wszystko było na swoim miejscu. „To dziwne – myślałam – ludzie się przecież z tym podobno rodzą.”
To zabawne zdarzenie sprzed lat wróciło do mnie w pamięci kilka dni temu, gdy zapadał już wieczór. Młodsze dzieci spały, wszystko było posprzątane, umyte, pachnące, buty znów sparowane, równo ułożone, ubrania na niedzielę przygotowane – cisza, spokój, prawdziwa sielanka. I wtedy… kątem oka zauważyłam, że klapek naszego pierwszoklasisty leży w kącie – sam! Poczułam nieprzyjemne ukłucie, dobrze znane mi z innych, powtarzających się sytuacji: gdy któraś z pociech nie wie, gdzie jest druga skarpetka lub rękawiczka, gdy jedno z dzieci z rozbrajającą szczerością oświadcza, że gdzieś „przepadła” jego kurtka, czapka, strój na wf lub książka z biblioteki. Najczęściej wszystko się jednak znajduje, ale sam ten moment, gdy słyszę, że znów czegoś brakuje, że jest nie do pary lub że się zawieruszyło jest… Nie, nie bezcenny. Choć może tak powinnam to zdanie zakończyć, bo przecież każda taka sytuacja uświadamia mi, że nie musi być idealnie, że NIE BĘDZIE idealnie. (Jaka szkoda, chciałoby się dodać ; ))
Oprócz tych drobiazgów są też sprawy większego kalibru. Nie czas i nie miejsce teraz na ich wyłuszczanie, skwituję je jedynie refleksją, którą usłyszałam kiedyś od własnego ojca: „Nie warto się tak wszystkim przejmować, dzieci tak szybko – za szybko! – rosną”. To prawda, z perspektywy czasu to, co było jakimś wielkim problemem (czy „zgryzotą”, jak to ujmuje mój kierownik duchowy), teraz jest mniej lub bardziej pogodnym wspomnieniem.
„Dziś wiem, życie cudem jest”, śpiewam od rana, cytując Małgorzatą Pruszyńską. Przypominam sobie zdarzenia, w których odkrywałam (i nadal odkrywam), że dzieci są inne niż myślę lub oczekuję. To dobrze, bo one nie są mną i nie są też moimi wyobrażeniami o nich. Dzięki Bogu!
***
„Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu,
ta, która kocha syna swego łona?
A nawet, gdyby ona zapomniała,
Ja nie zapomnę o tobie.” (Iz 49, 15)
***