Te sytuacje są nieprawdopodobne, jak z jakiegoś filmu albo z bajki. Gdyby nie to, że inni też w nich uczestniczyli, zastanawiałabym się, czy w ogóle się wydarzyły, czy może raczej tylko mi się przyśniły.
Pierwsza miała miejsce tydzień temu, druga – dzisiaj.
Pojechaliśmy, bardzo spontanicznie, obejrzeć ogródek działkowy na sprzedaż. Ostatecznie nie zdecydowaliśmy się na kupno, ale za to odkryliśmy coś, czego byśmy bez tej wycieczki nad jezioro nie poznali zapewne jeszcze długo.
Młody mężczyzna otworzył nam kluczem furtkę, mimo że nas zupełnie nie znał. To nie on wystawiał działkę na sprzedaż, wiedział jedynie kim jest jej właściciel(którego aktualnie nie było na miejscu), a sam miał domek nieopodal.
Weszliśmy na teren ROD, pozasłaniani szczelnie maseczkami. A tam… Nie wierzyliśmy własnym oczom! Między ogródkami działkowymi nie było płotów, przepisy pozwalały najwyżej na półmetrowej wysokości ogrodzenia, więc miało się wrażenie, że wszyscy są razem w jednym, wielkim ogrodzie. Domki były miniaturowe, jak z bajki, w niczym nie przypominały tych nad innym jeziorem, mieszkalnych, gdzie na działkę jeździmy czasami do krewnych.
Pan, który nas wpuścił do tego kolorowego świata „z innej bajki”, opowiedział nam na powitanie pół życiorysu, oprowadził po ogródkach wszystkich swoich „ciotków i pociotków” oraz licznych znajomych. Przedstawił nas swojej żonie i trojgu dzieci, pokazał nam też królika, którym od razu zachwyciły się nasze pociechy.
Wychodząc stamtąd mieliśmy wrażanie, jakbyśmy trafili na jakiś relikt przeszłości lub osobliwe zjawisko społeczne. Owszem, utrzymywaliśmy obowiązującą podczas epidemii odległość, ale odkryliśmy równocześnie, że tu chyba koronawirus nie zdołał uszkodzić tkanki społecznej, zaufania i więzi miedzy ludźmi. Zupełnie inaczej niż w dużych miastach, gdzie ludzie się nie znają i reagują na siebie alergicznie, odskakując na bok lub wklejając się w półki podczas robienia zakupów w większych sklepach.
Rozmawialiśmy o tym w wolnej chwili podczas kolejnego zjazdu (online) na moich studiach. Na szczęście mnie nic takiego przykrego nie spotkało (to zapewne zasługa tego, że mieszkam w mniejszej miejscowości), ale wiele osób o tym mówiło, zaznaczając, jak niemiłe jest to wrażenie, gdy inni odbierają nas, nasze pojawienie się w pobliżu, jako realne zagrożenie.
Druga sytuacja była tyle komiczna, co zaskakująca.
To już nasz kwarantanniany rytuał: za każdym razem w inne zieloności się wybieramy. Dzisiaj także pojechaliśmy, by zbadać nową leśną trasę. Na chwilkę musiałam się oddalić, poprosiłam więc, by jedno z naszych dzieci wzięło moją torebkę. Nieopatrznie nie zamknęłam jej i odbierając po chwili od naszej pociechy, zauważyłam, że wysuwają się z torebki moje rzeczy. Nie przejęłam się tym jednak aż tak bardzo. Zabezpieczyłam ją i poszłam dalej. Mijali nas jakiś czas później trzej leśni wędrowcy, ubrani na ciemno, z lornetkami w dłoniach. Było to dwóch mężczyzn i jedna kobieta, która szła zupełnie boso, co od razu zauważyła nasza córeczka.
Jakie było nasze zaskoczenie, gdy po dłuższym czasie jeden z mijanych przez nas mężczyzn zatelefonował do mojego męża, informując, że znalazł jego portfel. Mąż więc zawrócił i ruszył przodem, by odebrać zgubę, ja natomiast szłam wolniej ze starszymi dziećmi. Gdy, pogrążeni w rozmowie, zauważyliśmy z daleka na leśnej ścieżce jakąś postać, jeden z synów zawyrokował: „To żołnierz!”. Próbowałam mu właśnie wyjaśnić, że to na pewno nie jest żaden wojskowy, gdy ten zbliżył się do mnie i podał mi… mój portfel! Wyjaśnił, że było w nim zdjęcie jakiegoś pana z brodą oraz telefon alarmowy do niego.
Zapytał jeszcze tylko, gdzie jest ten pan, a ja przyznałam, że też chciałabym wiedzieć, gdyż poszedł przed chwilą przodem odebrać… portfel. Chwilę później wszystko się wyjaśniło i znalazł się także mój mąż, mężczyzna natomiast wszedł nagle w gęstwinę i zniknął. Na szczęście zdążyłam mu podziękować. Dotarło do mnie, że sama na pewno bym nie znalazła mojej zguby, bo planowaliśmy wracać z lasu inną drogą, niż do niego dotarliśmy.
Dwóch mężczyzn. Jeden w ogródku działkowym, drugi w lesie. Nie mieli żadnego interesu w tym, by wyświadczyć nam przysługę. Nie otrzymali nic w zamian, oprócz dobrego słowa i wdzięcznej pamięci.
Jak nazywam takie osoby? To anioły w ludzkiej skórze. Pojawiają się, gdy doświadczam kruchości, niedoskonałości, własnej słabości, tego że nie jestem chodzącym ideałem, że się mylę, zapominam lub czegoś czasem, mimo dobrych chęci, nie dopilnuję.
Życie dzięki nim jest o wiele lżejsze i lepsze. Pewnie więcej się nie spotkamy, ale to jedno spotkanie tak wiele mi dało. Przypomniało mi, że Bóg ma swoje sposoby, by do nas dotrzeć. I przede wszystkim to, że On nie przestaje się troszczyć. Jestem wdzięczna. Nie potrafię nie być!
„Błogosław, duszo moja, Pana,
i całe moje wnętrze – święte imię Jego!
Błogosław, duszo moja, Pana,
i nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach!
On odpuszcza wszystkie twoje winy,
On leczy wszystkie twe niemoce,
On życie twoje wybawia od zguby,
On wieńczy cię łaską i zmiłowaniem,
On twoje dni nasyca dobrami:
odnawia się młodość twoja jak orła.” (Ps 103, 1-5)