Tagi
#biblia, #chrzescijanstwo, #codziennosc, #DanutaKaminska, #dobreslowo, #ewangelizacja, #krzyż, #przyroda, #relacje, #rodzina, #WielkiPost, #zdrowiepsychiczne

Fot. Danuta Kamińska
W ferie odwiedziliśmy dobrą znajomą. W jej domu zwrócił moją uwagę nietypowy krzyż, zawieszony nad wejściowymi drzwiami.
Zrobiłam od razu (za jej pozwoleniem) jego zdjęcie i przesłałam znajomym, którzy mają trochę podobny w swoim domu. Mówię na takie krzyże „zmartwychwstałe”, choć z teologicznego i językowego punktu widzenia nie jest to określenie poprawne ;)
Koleżanka przywiozła ten swój z jakichś rekolekcji. Zwrócił on też uwagę naszych młodszych dzieci. Wyjaśniłam im, że Pan Jezus żyje, że nie pozostał na krzyżu ani w grobie. Ale czcimy Go ukrzyżowanego, zwłaszcza w Wielkim Poście, dziękując Mu za to, co dla nas zrobił, umierając za nasze grzechy, i szukając u Niego ratunku, w Jego ranach i najdroższej Krwi.
Kilka dni później, mój tato, nie wiedząc o naszej rozmowie, przesłał mi krótki film, który obejrzeliśmy z mężem i młodszymi dziećmi – piękny, poruszający, akurat na Wielki Post, o starszym człowieku, który miał pełną miłości relację z Ukrzyżowanym.
Nad drzwiami w naszym domu wisi tradycyjny krzyż. Dostaliśmy go z mężem w prezencie, w dniu naszego ślubu. Jedna z babć (już świętej pamięci) mojego męża obruszyła się na to, mówiąc, że będziemy mieć przez to „krzyż Pański” w życiu, bo ona też otrzymała w prezencie ślubnym pasyjkę i życie małżeńskie jej się nie ułożyło.
Oczywiście nie przejęłam się jej słowami, bo nie jesteśmy przecież zabobonni, bardziej przejęłam się tym, co ta kobieta w życiu przeżyła, a jeszcze bardziej tym, że połączyła to – w niewłaściwy sposób – z Ukrzyżowanym…
Krzyż, który otrzymaliśmy w prezencie ślubnym i który wisi w naszym domu, był dla mnie przez te wszystkie lata przypomnieniem, że Jezus jest ze mną, także w tym, co trudne, również w tym, co mnie boli: fizycznie, psychicznie, duchowo. Był dla mnie umocnieniem. I jest nadal.
Pamiętam, jak na niego zerkałam, gdy do moich oczy napływały łzy: dzieci były malutkie, chorowały, mąż wyjeżdżał, mnie trapiły różne problemy i dylematy. Adorowałam go w ciszy, bez słów. Właściwie często też w hałasie, a nie w ciszy, bo nasza „ferajna” do cichych nie należała :) Jednak, gdy na zewnątrz było głośno, w moim sercu była przestrzeń pełna ciszy, w której, choć na moment, mogłam się zatrzymać przed Ukrzyżowanym.
W pracy, w moim pokoju w redakcji wisi krzyż. Siedząc codziennie przez kilka godzin przy biurku, podnoszę co jakiś czas głowę i patrzę na ten krzyż. Jest dla mnie umocnieniem, jego widok dodaje mi otuchy.
Wiem jednak, że nie o sam materialny przedmiot tu chodzi. Gdy byłam mała i trwał stan wojenny, śpiewaliśmy piękną pieśń, której wtedy nie rozumiałam. Jedna z jej zwrotek zaczynała się słowami: „Nie zdejmę krzyża z mego serca…”. I to wydaje mi się najważniejsze.