Mój tato, składając życzenia, żartuje, że musiałam się na wszystko w życiu naczekać, ale że czekanie się opłaciło. Rzeczywiście, wiele z moich marzeń spełniało się jakby na ostatnią chwilę, gdy już myślałam, że czas minął, ale chyba przez to właśnie potrafię docenić, czym (i kim) zostałam obdarowana.
Widzieć przede wszystkim dary, a nie braki.
Takie podejście otwiera oczy na błogosławieństwo, jakie jest wylewane każdego dnia z Nieba.
I otwiera dłonie w ufności.
Dopóki są ściśnięte w żalu, że czegoś nadal nie ma, w smutku, bo ile można czekać lub w zazdrości, bo przecież inni mają… fajną pracę, udaną rodzinę, dobre zdrowie, bezproblemowe życie – czy takie w ogóle istnieje? – dopóty w naszym polu widzenia nie ma Tego, Który jest WSZYSTKIM, czego nam trzeba.
Często w rozmowach z braćmi i siostrami w wierze mówimy o tym, że Pan lubi działać za pięć dwunasta oraz że i ostatnia minuta ma sześćdziesiąt sekund (albo godzina sześćdziesiąt minut – nieważne ; ) Mnie natomiast czasem się wydaje, że to jest nie za pięć dwunasta, ale już pięć po dwunastej. Tak bardzo lubię mieć wszystko zaplanowane i wcześniej przygotowane. Jakkolwiek w kwestii pakowania walizek na dłuższy wyjazd jest to całkiem zrozumiałe, to w innych – nie zawsze.
Czekanie i pozwalanie, by to On przejął inicjatywę przypomina mi słowa jednego z moich ulubionych psalmów:
„Panie, moje serce się nie pyszni
i oczy moje nie są wyniosłe.
Nie gonię za tym, co wielkie,
albo co przerasta moje siły.
Przeciwnie: wprowadziłem ład
i spokój do mojej duszy.
Jak niemowlę u swej matki,
jak niemowlę – tak we mnie jest moja dusza” (Ps 131, 1-2).
Wiem, że w czasie czekania warto nie skupiać się na tym, na co (na kogo) czekamy, ale ucieszyć się tym, co już JEST.
A mamy tak wiele, wystarczy na chwilę się zatrzymać i zacząć dziękować – trudno będzie skończyć!
To, co wydaje się tylko kupą kamieni, w Bożych rękach może stać się piękną budowlą.
To, co nie wygląda zachęcająco, z pomocą łaski może zalśnić i stać się znakiem Bożej dobroci.
Zwykły dzień, nawet ten męczący i „szary”, może być początkiem czegoś nowego i pełnego mocy.
A z nawet prawie uschniętego pędu może wyrosnąć cudny kwiat – tego nauczyłam się, obserwując storczyki stojące w naszym domu. Pamiętam, jak ktoś z mojej rodziny opowiadał, że wyrzucił ten kwiat, bo zbyt szybko mu usechł i zrobił się jakiś taki „brzydki”.
Uśmiechnęłam się wtedy – ile razy już myślałam, że nic z tego czy innego storczyka nie będzie. Zanim nauczyłam się je pielęgnować, lubiłam myśleć, że obrazują one moje życie – raz kwitnące, to znów uschnięte.
Teraz przyglądam się, jak zdobią nasz dom, jakie przybierają piękne barwy albo jak przez nieuwagę lub niecierpliwość nie pozwalam im rozkwitnąć, ale nie robię już porównań do życia, choć może powinnam nadal – przyroda jest też językiem, w którym mówi do nas Bóg.
I jak z pielęgnacją roślin, tak jest i z naszym życiem – potrzeba wiele, wiele cierpliwości…
Kilka lat temu pojawiły się u nas kwitnące na różowo orchidee.
Wielką donicę przyniósł do domu mój mąż, gdy lekarz, krótko przed urodzeniem się naszego najmłodszego dziecka, orzekł uroczyście, że to NA PEWNO dziewczynka.
Kilka miesięcy wcześniej dostałam od rodziny męża podobną orchideę, ale nieco mniejszą, też różową. Żartowaliśmy wtedy, że to chyba jakieś proroctwo, bo nie ma przecież w naszym domu nic różowego. Teraz jest tego koloru sporo : ) Nikogo nie dziwi, przywykliśmy do niego.
To już kolejny rok jak kwitną u nas różowe orchidee…
Wierzę, że i inne kwiaty zakwitną w moim życiu – mówiąc obrazowo – ale nie chcę zamartwiać się, pytając w kółko, kiedy to się wreszcie stanie. Cieszę się z orchidei. Z tego, co mam. Co mam dzięki ŁASCE.