Nie jest najbardziej przyjazną formą pracy i komunikacji, ale czasami jedyną możliwą. Po weekendzie spędzonym na seminarium Logos online, usiadłam wczoraj przed ekranem, by połączyć się zdalnie na trzech wywiadówkach po kolei (przechodziłam z jednej klasy do drugiej) i by zaraz po zakończeniu tych zebrań „dotrzeć” na spotkanie animatorów naszej wspólnoty, także online.
Przed pójściem spać moje oczy wysyłały mi rozpaczliwe sygnały – postanowiłam więc je zamknąć na kilka godzin, podobnie jak pokrywę mojego laptopa.
Mózg analizuje sytuację
„Niepotrzebnie sobie to komplikuję”, skonstatowałam, patrząc w ekran. „Może można to gdzieś wyłączyć?”, uśmiecham się do siebie w myślach. Jednak nie znajduję odpowiedniej komendy, by zignorować moc tego przycisku. Za każdym razem, gdy loguję się na kolejne spotkanie, mój mózg błyskawicznie wysyła mi informację: „Jest bezpiecznie” lub: „Uwaga! Nie jest bezpiecznie!”. Nie tylko mój zresztą. Część osób nie skupia się na tym tak mocno, inni natomiast potrzebują co chwilę właściwie sondować sytuację, choć zazwyczaj nie robią tego świadomie.
„Skanujemy” więc osoby, z którymi rozmawiamy, miejsce w jakim się znajdujemy, odczytujemy bodźcie, jakie do nas docierają – najpierw właśnie pod kątem bezpieczeństwa. Wystarczy przyjrzeć się temu, jak reaguje nasze ciało. Czy jest spięte, czy rozluźnione. Ono „czuje” atmosferę danego spotkania, nawet jeśli odbywa się ono zdalnie. W wirtualnej rzeczywistości jest nam o tyle trudniej, że dysponujemy mniejszą ilością danych.
Widzimy twarze rozmówców (lub czarne prostokąty, tak jak ja wczoraj, na wywiadówce u najstarszego syna), słyszymy głosy, docierają do nas też inne (zazwyczaj niepożądane) dźwięki. Nie widzimy jednak całej sylwetki osoby siedzącej po drugiej stronie ekranu (dla niektórych to pewnie niewątpliwy plus całej tej sytuacji!), nie jesteśmy też w tym samym pomieszczeniu, co pozostali uczestnicy, z którymi się łączymy za pośrednictwem danej aplikacji.
Kliknij „reactions”!
Nasze rekcje są więc „spłaszczone” do rozmiarów klikanej przez nas ikonki lub przekazane za pomocą mimiki (w kontrolowany – lub nie – sposób). Pomijam przypadki, w których ktoś za siebie nie może, jak to się potocznie ujmuje. (Mam na myśli straszne, naprawdę straszne miny, przewracanie oczami bez przyczyny i bez ograniczeń, po prostu stale – spotkałam się z tym i cieszę się bardzo, że nie zajmuję się tym problemem zawodowo!).
Ale też nasze reakcje w komunikacji zapożyczonej są w pewien sposób ograniczone. Podczas stacjonarnego spotkania mogę przecież sięgnąć po chusteczkę, przeprosić na chwilę i odejść na bok, by wyśmiać się lub wykaszlać, a nawet wypłakać, poza audytorium. Tu jesteśmy cały czas na widoku, o ile oczywiście mamy włączoną kamerę.
Nagłe salwy śmiechu na wizji po prostu odpadają. Inni widzą dokładnie, jaką reakcję wywołują w nas ich słowa. Pewnie, można zachować pokerową twarz, ale przez ile godzin z rzędu?
Problematyczna kwestia skupienia
Jak długo też można utrzymywać napiętą uwagę? Chyba najlepiej spytać o to uczniów. W ankiecie przeprowadzonej wśród nich(wczoraj miałam możliwość ją obejrzeć), odpowiedzi na pytanie, czym zajmujesz się podczas lekcji online, mogą zjeżyć włos na głowie!
Poprawiamy fryzury, gdy znajdujemy się na wizji albo zupełnie ignorujemy to, że inni widza nas i nasze otoczenie. (Wczoraj, u jednego z rodziców, furkotała na wietrze firanka w oknie przy którym siedział – właściwie wyglądało to na jakiś strzęp tej firanki – nie ośmieliłam się jednak spytać, czy wszystko porządku, choć widok tej łopocącej energicznie pseudo flagi rozpraszał mnie nieco).
Miejsce na niedoskonałość
„Yyyy, co mam kliknąć?” – mam wrażenie, że słyszę dokładnie, jak osoby, które widzę na ekranie wypowiadają w myślach to samo, co ja, pytanie. Zadaję je sobie przez ostatni rok raz po raz. Zwłaszcza, gdy „przesiadam się” między spotkaniami z jednej aplikacji na drugą. Google Meet, Zoom, Skype, WhatsApp (a po przecinku można tu dopisać jeszcze inne – te, z których na co dzień korzystamy) różnią się nieco od siebie. W jednej jest możliwość włączenia rozmytego tła, w drugiej nie. Gdzieś jest „na wierzchu” jakaś opcja, w innej trzeba jej poszukać. „Gdzie to było?!”, zdarza mi się gorączkowo myśleć, zamiast skupiać się na spotkaniu, na którym się akurat znajduję.
Sprzęt też nie zawsze chce współpracować. Zazwyczaj, gdy zbieramy się w naszej diakonii na spotkanie „przez ekran”, jak to nazywam, coś na początku szwankuje. Przyzwyczailiśmy się jednak do tego i robimy miejsce na niedoskonałość w naszym czasie dzielenia: na awarie sprzętu, niestabilny Internet, ale przede wszystko na naszą ludzką słabość. Na to, że ktoś może mieć gorszy dzień, po szczepionce może czuć się źle (jak ja w miniony weekend), po kilkugodzinnej pracy przed komputerem może mieć „odrzut” na widok niebieskiego światła ekranu.
Robię też miejsce na moją własną niedoskonałość. Na to, że podczas pracy z ludźmi mogą pojawić się we mnie jakieś niechciane emocje, zmęczenie, obciążenie, że mogę poczuć się nieco zagubiona, lub przeciwnie – zbyt pewna siebie.
Uprościć
Aby więc w tym wszystkim się nie pogubić, prostuję: moje pokrętne myśli na temat innych, moje pogmatwane relacje, zawiłe osobiste historie. Upraszczam długie wywody i wielopiętrowe konstrukcje myślowe. Stawiam znak równości między tym, co myślę, a tym, co sobą pokazuję, „siedząc” w okienku aplikacji. Jeszcze trochę tego do uproszczenia zostało, ale ten rok przed ekranem nie poszedł na marne.
Jednego jestem jednak pewna: przestrzeń wirtualna to również przestrzeń realna, to część przestrzeni w jakiej żyjemy – nie ma dwóch światów (realny i wirtualny). Jest jeden świat, choć na różne sposoby przeżywany i wyrażany. Ja w „realu” i ja „wirtualnie”, to przecież wciąż ta sama osoba.