Ściana pokrzyw, dalej zarośla, a przede mną zwinięty asfalt. Wdrapuję się na górkę, mam na sobie jasną tunikę, na nogach „baleriny”, jak mówi moja teściowa, na ramieniu płócienną torbę, a w niej prezent dla mojej mamy – bardzo kruchy, pociągnięty srebrną farbą wazon.
„Zachciało mi się drogi na skróty”, mówię sama do siebie, bo w pobliżu nie ma przecież nikogo. Przezornie omijam przeznaczony do rozbiórki dom i kieruję się tam, gdzie kończył się szlak spycharko-koparki, której operator zmierzył mnie przed chwilą zdziwionym wzrokiem.
„Gdzie jest ta droga, którą jeszcze kilka lat temu spacerowaliśmy całą rodziną?”, myślę gorączkowo. Tę trasę nazywaliśmy „ruiny”, w odróżnieniu od trasy „na bele”, naszej ulubionej.
W każdym razie po wydeptanej ścieżce nie ma ani śladu. Cóż, trudno, muszę wejść w te zarośla, osty i pokrzywy. Nasz dom jest przecież niedaleko.
Stają mi przed oczami sceny z filmów, w których ktoś woła „This way!”, co tłumaczone jest zazwyczaj jako „Tędy!”, choć dosłownie przecież znaczy „ta droga”. A co, jeśli nie ma żadnej drogi, tak jak teraz? Co powinnam sobie zakrzyknąć na zachętę? „To bezdroże”? „Te krzaczyska”?
Przedzieram się w końcu przez gęste zarośla – cały czas majaczy się w dali moje osiedle, więc wiem, że idę w dobrym kierunku.
Otrzepuję jasne buty, zdejmuję z siebie pajęczyny, rozcieram białe bąble po pokrzywach i jestem z siebie bardzo dumna – dotarłam do domu cała i zdrowa, wazon też nie ucierpiał. Ostrożnie go wyciągam z torby. „Jakie to dziwne”, myślę sobie. „Nie ma tej drogi, a przecież dokładnie ją znałam. Teraz po prostu jej nie ma, całkiem zarosła …”
Wtedy przypomina mi się mój ulubiony fragment o drodze:
„Wystąpi przewodnik przed nimi,
przebiją i przejdą bramę, i wyjdą przez nią;
ich król pójdzie przed nimi,
Pan na ich czele.” (Mi 2, 13)
A w innym tłumaczeniu (Biblia Jerozolimska): „Wystąpi torujący drogę…”
Tak właśnie to sobie wyobrażam. On jest tym, który toruje mi drogę, przebija się – nie tylko przez zarośla, ale także przez skalne bloki, przez przeszkody próbujące zatrzymać mnie w drodze do DOMU.
Moja ulubiona pieśń w ostatnim czasie to właśnie „Torujący drogę” (w oryginale: „Way Maker”) czarnoskórej wokalistki gospel. Nasze dzieci nazywają ten utwór „Hałysion” (ze względu na specyficzną wymowę wykonawczyni) i bardzo, bardzo go lubią. Gdy mąż jest w delegacji, budzę ich tą muzyką i słyszę wtedy pełne zadowolenia okrzyki: „Hałysion! Hałysion!”
Nie wiem, jak w Twoim życiu, ale w moim są potężne skały zagradzające mi drogę i gęste zarośla, które sprawiają, że tracę orientację, w którą stronę mam pójść.
Jednak w tym wszystkim mam pokój w sercu, bo wiem, że ON toruje mi drogę. Nawet jeśli nie mam pojęcia, gdzie jest ta droga i nawet jeśli żaden anioł nie woła do mnie zza rogu: „This way!”, ani: „Tędy!”
Torujący drogę.
Czyniący cuda.
Dotrzymujący obietnic.
Światło w ciemności.
Taki właśnie JEST.