Fot. Nikodem Kamiński
Od pewnego czasu obserwuję, że wszystko układa się zgodnie z planem, ale… nie moim ;) Nie jestem z tego powodu niezadowolona, po prostu jestem czasem trochę zaskoczona – zazwyczaj jednak bardzo mile.
Modliłam się, by Jezus przejął panowanie nad moim życiem, by – po wielu latach od ogłoszenia Go moim Zbawicielem i Panem – odnowił swoje namaszczenie i prowadzenie w moim życiu, by to, że do Niego należę, było bardziej widoczne w mojej codzienności. Nie w znaczeniu zewnętrznych przejawów kultu, ale w nieco głębszym aspekcie: by się realizowała obietnica – słowo z Ewangelii Jana: „Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha” (J3,8).
Rzeczywiście, tak jest z każdym, kto żyje w Duchu – podobnie jak z wiatrem. Od nastoletniości zachwyca mnie to, że można tak żyć. Najpierw zobaczyłam to w licem, do którego chodziłam z… protestantami. Takimi z dziada pradziada. Inni nazywali ich autochtonami, bo rzeczywiście przez wieki nie były to nasze ziemie, a ich zbory dopiero na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych przemianowano na katolickie świątynie. Nie poruszaliśmy jednak nigdy w naszych rozmowach tych tematów.
Czasem widziałam w zabytkowej części miasta wycieczki obcokrajowców pokazujących sobie nawzajem kamieniczki, które do nich przed wojną należały. Dyskretny gest, kilka zdań zamienionych w obcym języku i wszystko było dla mnie jasne. To była końcówka lat osiemdziesiątych, gdy pierwszy raz się tam pojawiłam. Zaledwie czterdzieści lat po tym, jak niektórzy z nich, mówiąc obrazowo: zostawili gorącą zupę na stole i wyjechali. Ja również byłam tam przybyszem. Przeprowadziliśmy się wtedy z rodziną z południowej części Polski. Wszystko było dla mnie nowe, zwłaszcza zawiłości historyczne i kulturowe, a także to, o czym się nie mówiło głośno.
Jednak na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy spotkałam protestantów, o których mówiliśmy wtedy – i mówimy nadal – „bracia protestanci”, coś innego mnie intrygowało: działanie Ducha Świętego w nas. Nie używaliśmy słowa „ekumenizm”, choć we wspólnotach, w jakich wzrastaliśmy, jego rozumienie było zgodne z nauczaniem Soboru Watykańskiego II. Nasi pasterze dawali nam dużą swobodę w kontaktach z „naszymi braćmi”, choć ciężar, a raczej: radość tych spotkań przypadała nam, świeckim, w udziale.
Teraz, gdy uczestniczę w formacji CHARIS, gdy słucham konferencji wygłaszanych przez biskupów o tym, czym jest budowanie jedności, czym jest otwarcie się na powiew Ducha i właśnie – ekumenizm, wracam myślami do tego, kim byli ludzie, którzy jako pierwsi mi to pokazali. W autobusie, którym dojeżdżałam do szkoły, na przerwach i podczas spotkań w sali, gdzie modliliśmy się z nimi – te rozmowy i ich świadectwa zapisały się mocno w mojej pamięci. Nie wiem, jak wyglądałaby dziś moja wiara, gdyby nie to ożywcze spotkanie z ludźmi, którzy żyją Bogiem na co dzień, dla których poddanie się Bożemu prowadzeniu jest tak oczywiste jak zjedzenie kanapki podczas szkolnej przerwy.
Szczególnie pamiętam starszą ode mnie dwa lata koleżankę. To od niej dowiedziałam się, czym jest żywa relacja z Bogiem, a nie tylko wypełnianie nakazów i strzeżenie zakazów. I to właśnie ona podkreślała: „Zostań u siebie, i my zostaniemy u siebie, możemy się przecież razem modlić i wspierać, nie przeciągając się wzajemnie, nie negując naszych wyznań”. Teraz dowiaduję się, że jest to oficjalne nauczanie Kościoła, choć w tamtych czasach pokutowało trochę stare myślenie, że trzeba ich siłą zaciągnąć do Kościoła katolickiego, albo bać się, że oni siłą będą ciągnąć kogoś do siebie, do swojej denominacji. Tam, w murach tej zwykłej (choć w moich wspomnieniach wcale nie takiej zwyklej!), państwowej szkoły średniej, doświadczyłam, czym jest ekumenizm serca, o czym się tak wiele współcześnie mówi. I odkryłam też, jak prawdziwe są słowa jednego z papieży, że wiara umacnia się, gdy jest przekazywana.
Po tamtych, w wieku nastu lat nabytych doświadczeniach, przyszedł czas (pod koniec liceum) na spotkanie z księżmi, którzy mieli w sobie głębokie zrozumienie darów charyzmatycznych i hierarchicznych. To oni (w tym jeden, już świętej pamięci, który miał największy wpływ na moje zrozumienie duchowości i tego, czym jest poddanie Bogu swojego życia) pomogli mi zobaczyć, że Kościół jest czymś więcej niż paniczny lęk o dobre imię instytucji (jaki kieruje niektórymi niestety do dziś), że jest żywym organizmem, że jest ożywiany przez Ducha. To nie były wykłady z pneumatologii – choć lekko mogłyby nimi być – to były świadectwa Bożego działania.
Pamiętam, że gdy znów się przeprowadziłam, tym razem przy okazji wyjazdu na studia, przez dłuższy czas nie mogłam w nowym miejscu znaleźć tej duchowej przestrzeni, jaka była czymś naturalnym na zachodzie kraju, gdzie spędziłam moje najpiękniejsze (patrząc pod kątem duchowym) lata. Dużym wsparciem i umocnieniem jest nadal dla mnie kontakt z ludźmi, którzy tak właśnie żyją, dla których chodzenie w Duchu jest czymś naturalnym, a nie tylko odkurzanym co roku z okazji Uroczystości Zesłania Ducha Świętego teologicznym faktem.
Wdzięczność za osoby, które pomogły mi się otworzyć na działania Ducha Świętego, na Jego ożywcze tchnienie, pojawiła się we mnie na nowo całkiem niedawno, właśnie w związku z tym, że zauważyłam, jak realizuje się Boży plan. Oczywiście, jego większość jest przede mną zakryta, ale gdy widzę, jak różne elementy składają się w całość, nie mogą nie być wdzięczna!
Niektóre rzeczy, choć angażuję się w nie i jestem całą sobą w nich obecna, mam wrażenie, że rozgrywają się poza mną: gdy dowiaduję się, jaki splot wydarzeń miał miejsce, by zaistniała dana sytuacja, jestem po prostu oszołomiona – to jest koronkowa robota!
Tak było na przykład z pojawieniem się naszych gości zza wschodniej granicy, którym udzielamy schronienia. Gdy po nitce do kłębka doszliśmy do tego, jakim sposobem znaleźli się u nas, okazało się, że wszystko było wyliczone co do godziny, a może i co do minuty. Mój mąż pojawił się na miejscu akurat w tym czasie, co trzeba, zatelefonował, z drugiej strony był to krytyczny moment, by znaleźć miejsce do zamieszkania, a fundacja akurat wtedy zainterweniowała…
Takich przykładów jest mnóstwo. Choćby nasz niedawny wyjazd do Stryszawy. Wydawało mi się, że jest to przedsięwzięcie nie do ogarnięcia, a Pan się o wszystko zatroszczył. Nawet o taki szczególik, jakim była pogoda oraz nieco większy szczegół – opieka dla dzieci.
Tak jest też teraz ze zmianą pracy. To zadziało się trochę poza mną, choć oczywiście nie bez mojej woli i zgody. Pojutrze idę w nowe miejsce. Nie wiem, co mnie tam czeka, ale – jak mówi Słowo Boże – wiatr wieje gdzie chce: słyszę szum, choć nie wiem, skąd przychodzi i dokąd podąża (por. J 3,8).
Nie wiem dokładnie, co jest przede mną, ale otwieram się na NOWE, otwieram się na WIĘCEJ w Bogu, na Jego prowadzenie, na Jego PLAN.
***
„Po czym Bóg dodał: «A to jest znak przymierza, które ja zawieram z wami i każdą istotą żywą, jaka jest z wami, na wieczne czasy: Łuk mój kładę na obłoki, aby był znakiem przymierza między Mną a ziemią. A gdy rozciągnę obłoki nad ziemią i gdy ukaże się ten łuk na obłokach, wtedy wspomnę na moje przymierze, które zawarłem z wami i z wszelką istotą żywą, z każdym człowiekiem.” (Rdz 9, 12-15a)